czwartek, 9 lipca 2015

Meet me in the squat...

Niecałe 2 lata temu zdecydowałam się skorelować moje wyobrażenia o życiu w Londynie z rzeczywistością. Myślałam w końcu o tym tak wiele razy!


Plan był banalnie prosty - zamieszkać u znajomego, aż nie znajdę czegoś dla siebie, poszukać pracy i zostać, bądź...wrócić. Jednak on postanowił delikatnie pokrzyżować moje plany oznajmiając tydzień przed wylotem, że musi się wyprowadzić i wraca do squattingu.

A co to squat? Jest to opuszczona nieruchomość bądź pustostan, najczęściej w dość zaniedbanym stanie “zajęta” przez squatersów - najczęściej bez zgody właściciela. Sqautting jest zakorzeniony w szczególnie w historii Anglii. Po pożarze Londynu w 1666 roku zostało ustanowione prawo, które pozwalało ludziom na zajmowanie opustoszałych budynków, aby przywrócić je do stanu użytkowego. Prawo to obecnie ulega coraz większym restrykcyjom - od 1 września 2012 zabronione jest skłotowanie budynków mieszkalnych.

Skłoting to nie tylko sposób na życie, ale także walka z systemem, który wypiera “słabe jednostki” poza centrum Londynu. Dzięki skłotowaniu można mieszkać w 1. czy 2. strefie, gdzie ceny za wynajem małego pokoju zaczynają się od 3 tys. złotych. Skłoting to nie tylko “zjawisko” znane w Anglii. Znajdują się one w całej Europie m.in.: w Barcelonie, Amsterdamie czy Berlinie. W Polsce do najbardziej znanych należą: Rozbrat w Poznaniu, Era Kromera we Wrocławiu i wiele, wiele innych.

Zatem oficjalnie z zaprzyjaźniona z myślą co mnie może czekać, ale bez większego pojęcia na co się piszę - wprowadziłam się na skłot..w szpilkach! Aby sprawdzić jak to się żyje w tym współczesnym Babilonie - a squat mógłby stać się dodatkowym doświadczeniem.

Kilka faktów które nasunęły mi się po kilku dniach mieszkania na skłocie. Już w tamtym momencie mogłam stwierdzić jedną, wspólną cechę we wszystkich grupach skłoterskich - problemy. Problemy, które kumulują się i spiętrzone uderzają z niebywałą siłą. Trzeba odpornej psychiki, aby stawić opór tak potężnej fali. Ja nie byłam silna. Parę pierwszych miesięcy postrzegałam skłot jako egzystowanie w zorganizowanej grupie społecznej rządzącej się swoimi prawami. Anarchistyczna formacja, która walczy z systemem budując swój własny - powielający wszystkie błędy znanych nam systemów. Animal farm.

Każdy członek grupy musi stawiać się na licznych meetingach, które prowadzone są przez “przywódcę” grupy. Każda grupa posiada lidera - osobę, która jest najsilniejszym charakterem, dba o organizację grupy i zapewnia bezpieczeństwo. Każdy ma swoje obowiązki i musi się “przydać”, pokazać, że jest pracowity i może być częścią tej społeczności. Jeśli nie ma się żadnych umiejętności technicznych, można starać się nadrabiać angażując się aktywnie w życie grupy np. gotując kolację. Z kolei jeśli za bardzo się rozleniwisz, zostajesz wykluczony z grupy. Przez te pierwsze miesiące najwidoczniej nie pozwoliłam się polubić na tyle, by być zaakceptowaną. Trudno. Życie toczy się dalej. Po ewikcji (czyli eksmisji), związałam się z inną grupą ludźmi, których poznałam przy okazji rave'ow, wystaw artystycznych itp. Tę grupę pokochałam od razu. Rozmawiając z nimi czułam się jakbym bujała między obłokami konwersacji o haute couture, pierwszych fotografiach 3d Dali'ego przy akompaniamencie gitar studentów akademii muzycznej i muzyków. Niczym londyńska bohema - jedna z takich, gdzie John Lennon poznał Joko Ono. Myśl o Orwellu i jego farmie znikła. Kilka kolejnych miesięcy delektowałam się rozmowami o fizyce kwantowej, malarstwie, filozofii, religii przeplatanymi ciętymi ripostami i niewybrednymi żartami. Kilka. Następnie ewikcja. A potem następna i jeszcze jedna. Pobudka o 6 rano na hasło: "bailifs" (komornik), a potem pakowanie się w kilka minut i nocowanie u znajomych w salonie czy to w ich garażu. Litry tyskiego - bo to najpoularniejsze piwo w Londynie, a zwłaszcza wśród skłotersow oraz tony skręcanych fajek. W międzyczasie  przenoszenie walizek przez pół miasta, prysznic za funta na siłowni i pranie w rzece. Ok. Do Tamizy było za daleko. Nie praliśmy. Ale najważniejsze, że wszyscy razem i wciąż w dobrych nastojach. W końcu otworzy się nowy budynek! Przez 3 miesiące mieliśmy 4 ewikcje i nocowaliśmy w 10 miejscach. Zmęczyłam się. Zwłaszcza, że skłotowabie trzeba połączyć z tygodniem pracy. Wyprowadziłam się.

Poczułam ulgę, a jednocześnie brakowało mi wspólnych kolacji, seansów filmowych i całej community stworzonej przez nas. Do tej pory odwiedzam znajomych i mamy cały czas świetny kontakt. Skłot może nie jest najstabilniejszym typem lifestyle’u, ale jest niesamowitą przygoda i pozwala zbudować przyjaźń i nie czuć się samotnym w tym molochu, gdzie każdy pędzi za kolejnym “funem”.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz